Geoblog.pl    pawelkaminski    Podróże    w stronę słońca    Belize
Zwiń mapę
2014
22
lis

Belize

 
Belize
Belize, Dangriga
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1404 km
 
Wreszcie jesteśmy w Belize City. Tym razem nocny autobus był miłym doświadczeniem, kierowca jechał spokojnie i zgodził się wyłączyć klimatyzację. Przejście przez granicę też nie było bardzo problematyczne. Po stronie meksykańskiej wystarczy pokazać paszport i kartkę otrzymaną przy wjeździe do kraju. Wypłacamy 30$ (USD) od osoby za możliwość wyjazdu i jesteśmy gotowi. Kolejka do odprawy idzie sprawnie. Teraz jeszcze odprawa po stronie Belizeńskiej. Tu już nie ma tak prosto. Każdy musi pokazać swój bagaż, gdzie chcemy jechać, ile dni będziemy itp. Kontrola plecaków nie jest zbyt szczegółowa, udaje się nam przemycić butelkę wina z Meksyku, ale innych sprawdzają lepiej.

Co ciekawe w Belize żyje duża społeczność amiszów. Biali ludzie z brodami do pasa, w prostych strojach zupełnie nie pasują do czarnoskórej populacji Belize. I rzeczywiście dojeżdżając do Belize City można się poczuć jak w Afryce. Dworzec jest bardzo tłoczny, tak samo ulice wokół. Za namową innych turystów jedziemy do Dangriga. Mamy szczęście nię będziemy nic czekać, autobus w tamtą stronę zaraz odjeżdża. Do Dangrigii jedzie się około 3 godziny przez bajkowe scenerie jak z Kenii. Po absolutnie sterylnych i uporządkowanych warunkach w jakich podróżowaliśmy po Meksyku, czujemy, że jesteśmy znowu u siebie. Jedziemy zwykłym wysłużonym, amerykańskim autobusem szkolnym, z tą różnicą, że pasażerowie są więksi i nie da się ich tyle upchnąć pomiędzy siedzeniami. Autobus co chwile staje i ktoś wysiada lub wsiada. Ludzie jakby się wszyscy znali. Ma to swój urok.

Co ciekawe w Belize mieszka tylko około 300 000 ludzi, więc może oni się rzeczywiście wszyscy znają.

Dangriga to zapyziałe miasteczko klasy D, wszystkie sklepy są prowadzone przez Azjatów, którzy chyba nie opanowali jeszcze angielskiego. Tak, angielskiego bo tutaj mówi się wyłącznie po angielsku lub czymś co jest mieszanką angielskiego i innych języków niewolników osiadłych tu przed laty - tzw. kreolsku. Z banknotów spogląda na nas królowa Elżbieta - Boże chroń królową! Leje, strasznie, zatrzymujemy się w małym sklepiku, gdzie ktoś ogląda jakieś romansidło, po chwili decydujemy się, aby iść dalej. Musimy dojść do Riverside Café, skąd popłyniemy na Tobacco Caye - małą wysepkę, blisko samej rafy. OK, spodziewaliśmy się czegoś lepszego po czymś co się nazywa Riverside Café. Wchodzimy do rozpadającej się rudery i nieśmiało pytamy o kogoś, kto ma nas zabrać na wyspę. W środku siedzi z pięć osób i każdy z nich mógłby być somalijskim piratem. Przestaje padać, całe szczęście bo łódka nie ma żadnego zabezpieczenia przed deszczem. Po godzinie przyjeżdża kapitan Fermin i możemy płynąć. Uff, już nie mamy o czym gadać z tubylcami - o pogodzie w Europie, czy jest zimno, czy pracujemy, że w Belize jest luz, czy palimy i czy przypadkiem nie chcemy kupić.

Na wyspie jest z 50 malutkich domków i może z 30 osób. Z czego 15 to może turyści. Oferta usług jest szeroka - od wycieczek z nurkowaniem po makijaż i manicure. My wybraliśmy zestaw podstawowy czyli domek z jedzeniem za jedyne 50$ USD od osoby! A i za łódkę też płacimy osobno. Jedzenie jest za każdym razem zagadką i pewnie nie zadowoli wegetarian. Wszystko przygotowane na głębokim tłuszczu. Ale rybka i owoce morza całkiem nam smakują. Ostatniego dnia dostajemy klopsiki mięsne - nie samą rybą się żyje.

Każdy na wyspie chce nam coś sprzedać, a piwo jest po 5$ USD, zresztą wszystkie ceny są w USD. Idziemy sobie ponurkować wokół wyspy za darmo. No może nie całkiem, bo zestaw nurkowy kosztuje nas 10$ za jeden. Rafę warto odwiedzić tylko rano lub przed zachodem słońca kiedy jest tam najwięcej ryb, płaszczek, rozgwiazd i wiele innych żyjątek. Tyle płaszczek nie widziałem w życiu, są wabione przez resztki ryb wyrzucanych przez lokalsów do wody.

No dobra dajemy się w końcu namówić na nurkowanie z przewodnikiem za 25$ od osoby. Rafa dalej od wyspy robi jeszcze większe wrażenie. Widzieliśmy małego rekinka, homary, tysiące ryb i roślin. Tylko żółwi brakuje do pełni szczęścia. Okazuje się, że dwa homary wracają z nami. Nie wiem co o tym myśleć, czy populacja homarów jest na tyle duża, że można je bezkarnie łowić. Czy też mamy do czynienia ze zwykłym kłusownictwem. Tak czy inaczej za dodatkowe 10$ mogliśmy go zjeść i był pyszny. Po drodze mijamy parę innych wysp, wydają się dużo bardziej zadbane, ale nie wiemy jak się kształtują ceny za nocleg, czy przejazd.

Po 3 nocach decydujemy się wrócić na stały ląd. Jedziemy z dwójką z kanady, którzy są w tych okolicach już od miesiąca i wiedzą gdzie będzie dobrze. Jedziemy do Hopkins, godzinę drogi z Dangrigi. Hopkins jest już dużym ośrodkiem dla turystów. Jest plaża i hostele dla backbackersów. Zostajemy w Funky Dodo.

Jemy małe śniadanie i zbieramy się w stronę parku narodowego, aby wspiąć się do wodospadu. Jest upał i straszna wilgoć. Idziemy ostro pod górę ponad godzinę. Leje się z nas niemiłosierne. Naszczęście zaraz pod wodospadem można się kąpać w genialnie ożeźwiającej wodzie. Widok z góry na okoliczną dżunglę i brzeg morza jest równie dobry. Warto było. Schodzimy i czekamy na taksówkę, która miała nas zabrać do miasteczka. Pół godziny mija i postanawiamy zabrać się z samochodem jadącym w naszym kierunku - nie chcemy zostać tutaj sami po zmroku. Powrót do Hopkins zajmuje nam godzinę i to zupełnie za darmo. Taksówkarzowi nie zapłaciliśmy w tamtą stronę, a w tą musieliśmy sami sobie poradzić. Trudno się mówi. Rozmawiam jeszcze chwlę z kimś z hostelu i wygląda na to, że czasem tak jest. Taksówkarz wie gdzie mieszkamy, a 80$ USD nie chodzi piechotą, widać mu nie zależy. Będziemy się kłucić później.

Wieczorem idziemy zobaczyć występ profesjonalnych zespołów grających na bębnach i śpiewających. To specjalne wydarzenie w Hopkins i zjeżdżają tu wszystkie liczące się zespoły z okolicy. Oprócz nas jest jeszcze z 15 innych turystów. Tego wieczora cała wioska schodzi się do baru na plaży, wraz z naszym taksówkarzem, ale jakoś nas unika. Bębniarze muszą się co jakiś czas zmieniać, są przepoceni od stóp po głowę. Mimo ukropu siedzimy cały czas w środku wraz z muzykami i chłoniemy dźwięki, atmosfera jest magiczna. Bębny i tańczący tubylcy wprawiają nas w trans. Główna wokalistka (mogła by być siostrą Cesarii Evora-y) śpiewa mi happy birthday. Jest 25 listopada i są moje urodziny, ktoś podaje mi grzechotki i staram się dostosować do rytmu bębnów. Aga buja się do melodii, naśladując lokalne dziewczyny. Tylko "no-see-em" gryzą jak szalone. Około 11 wszystko się kończy, niezwykły wieczór.

Belize jest piękne i różnorodne, ale bardzo drogie. W pięć dni wydaliśmy około 700 USD lekką ręką.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (7)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
! Komentarze moga dodawać tylko zarejestrowani użytkownicy
mirka66
mirka66 - 2015-08-24 21:54
Ja tez tam chce .... tylko pozazdrościć .
 
 
pawelkaminski
paweł kamiński
zwiedził 3.5% świata (7 państw)
Zasoby: 25 wpisów25 5 komentarzy5 98 zdjęć98 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
05.10.2013 - 15.10.2013
 
 
05.10.2015 - 23.10.2015
 
 
08.11.2014 - 07.12.2014